Twórczość Pauliny to kakofonia współczesności. Z jednej strony mamy do czynienia z ciągle nadużywanym komercyjnie wizerunkiem kobiety, z drugiej zaś z modą, zarówno tą z wybiegów jak
i tą która otacza nas na co dzień. Krótkotrwałe trendy, pozy i gesty. Wśród chwilowych fascynacji „dziewczyn z instagrama” artystka odnajduje inspiracje, które owocują syntezą co najmniej kilku elementów za dużo. Ten ciekawy zabieg obfituje pełnym życia malarstwem operującym językiem oderwanym od kontekstu własnego miejsca – Polski. Międzynarodowy charakter wynika tu ze wspomnianej wcześniej kakofonii bodźców dostępnych na co dzień w świecie wirtualnym. Mangi, smartfony i negliż to chleb powszedni wszelkiej maści social miediów, odpornych na specyfikę geograficzną. Lokalność odradza się we wszystkich polach jednak w sferze obrazu zginęła już chyba bezpowrotnie. Paulina nie ogłasza z tego powodu śmierci malarstwa – bynajmniej, zbierając cały kicz świata dorzuca od siebie jeszcze odrobinkę. Tylko czy to takie proste? Mangowe ślicznotki po spotkaniu z artystką trącą jakby swój wcześniejszy blichtr, pokaz mody przestaje być wydarzeniem tygodnia, a witryna sklepowa jest jakby mniej już przyciągająca. Pod pozorem zabawy z popem kryje się dla mnie wnikliwa krytyka właśnie obrazu, tego bezrefleksyjnie tworzonego i jeszcze mniej rozmyślnie konsumowanego na każdym kroku. Obrazu, nie jak u Warhola powtarzanego do znudzenia ale oryginalnego do znudzenia, po prostu wszędzie wyjątkowego. Branding w każdej dziedzinie i sferze życia, lajfstaj na zamówienie i ciągły pinterest inspiracji. Emancypując wszystkie wyjątkowości, kult obrazu wokół którego zbudowana jest współczesna kultura, staje się parodią samego siebie. Tym samym artystka uznaje, że skoro „wszystko już było”, lepiej mielić to co jest niż na siłę konstruować koncepcję własnej odrębności.
~bartosz